Stambuł odsłona pierwsza

Stambuł odsłona pierwsza

Stambuł odsłona pierwsza

WYJAZD NR 111

2019-WYJAZD NR 6

BESIKTAS JSK-ISTANBUL BB 2-1

13 KWIETNIA 2019 SOBOTA g.19:00

VODAFONE ARENA

SUPER LIG

      W Stambule znalazłem się całkowicie celowo i bez cienia przypadku. Jednak na domowe spotkanie jednej z wielkich tureckich drużyn czyli Beskitasu, trafiłem już całkowicie przypadkowo. Daniem głównym bowiem krótkiego wypadu do Konstantynopola miał być derbowy pojedynek Fenerbahce z Galatasaray. Moja tropicielska natura pozwoliła odkryć jednak, że dzień wcześniej będą miały miejsce inne małe derby Stambułu w których bogaty, choć pozbawiony tradycji Istanbul Basakshehir zagra na stadionie Beskitasu. Odpowiednio więc wcześniej poinformowałem Wiktora organizującego ten wyjazd by postarał się o załatwienie biletów i na ten mecz.

      Moja podróż do Stambułu była zaplanowana dużo wcześniej, a jej organizatorem i pomysłodawcą była firma Sportsplanet z Poznania. Naszym przewodnikiem po Stambule był więc Wiktor, współwłaściciel tej firmy, który ze swojego zadania wywiązał się w sposób perfekcyjny. Takie kameralne wyjazdy mają to do siebie, że nie ma żadnego sztywnego planu i po prostu robimy to na co mamy ochotę.

      Moja podróż na ziemię turecką rozpoczęła się już w nocy z czwartku na piątek, gdy tuż po północy wsiadłem do ostatniego miejskiego autobusu w Ochodzy, którym przed pierwszą dotarłem na Borek Fałęcki. Stamtąd już uberem szybko zostałem zawieziony na krakowski dworzec autobusowy. Intrygujący okazał się o dziwo, polski kierowca ubera, który w czasie 15-minutowej jazdy starał mi się opowiedzieć w skrócie swoje życie, skupiając się głównie na licznych finansowych porażkach. Ich efektem miało być jeżdżenie w nocy na uberze, na jak stwierdził, śmieciowej umowie. Po oczekiwaniu na dworcu, gdzie by zachować werwę, chłodziłem się przygotowanym wcześniej czaso-umilaczem w płynie, przed godziną drugą w nocy, zająłem miejsce na skórzanym siedzisku, na pierwszym piętrze sporego autobusu, który miał dowieźć mnie nad ranem do Warszawy, jakieś pięć kilometrów od lotniska Okęcie.

    Podróż minęła miło, ponieważ autokar był prawie pusty, a ja drzemałem praktycznie przez całą drogę. Gdy w końcu przed godziną siódmą zawitałem do stolicy , to byłem lekko wymięty, ale mocno podekscytowany czekającym mnie za 5 godzin lotem do Stambułu. Miałem dużo czasu, więc wdychając poranne, chłodne powietrze stolicy, ruszyłem piechotką w kierunku Okęcia. Najpierw wszedłem na chwilę do kościoła, by nieco się skupić o poranku i pomedytować o rzeczach ostatecznych. O dziwo, kościół był pełen ludzi i trwała tam chyba jakaś poranna jutrznia, w której udział był dla mnie ciekawym doświadczeniem. Duchowo się wzmocniwszy, dalej ruszyłem piechotą w kierunku lotniska. Podążając między wielkimi korporacyjnymi biurowcami i obserwując pracowników tychże, stojących w sporych korkach, myślałem o tym, jakie to ja mam szczęście, że gdy oni myślą o czekającym ich stresującym dniu, ja rozważam czy może już o 11 będzie mi wypadało wypić z Wojtkiem na Okęciu, nasze pierwsze wspólne wyjazdowe piwo :)

      Po dłuższym marszu przez poranną Warszawę w końcu dotarłem na lotnisko, gdzie najpierw w McD zjadłem małe śniadanie, a potem już spotkałem się z Wojtkiem i jego kolegą Michałem, który razem z nami udawał się na futbolową pielgrzymkę do Stambułu. W miłym towarzystwie naszego organizatora Wiktora szybko wypiliśmy po zimnym kufelku i rozpoczęliśmy zwykłe lotniskowe procedury, które nie były zbyt skomplikowane, bo mieliśmy tylko bagaż podręczny, a o COVIDzie nikt wtedy jeszcze nie słyszał. Ja jak zwykle przed lotem, przygotowałem sobie mój ulubiony lotniskowy napój, czyli colę…z wiadomymi procentami. Trunek ów, zawsze wspiera mnie w czasie samolotowych startów, których zdecydowanie nie lubię.

              Pierwszy raz w życiu leciałem liniami LOT i było to pozytywne doświadczenie, mimo, że samolot wydawał mi się nieco wysłużony. Ciekawostką to, że kapitanem na pokładzie była kobieta, co w tej branży nie zdarza się zbyt często. Uczciwie jednak trzeba przyznać, że prowadziła maszynę bezproblemowo i w sposób fachowy. W końcu więc wylądowaliśmy na nowym i świeżo otwartym i ponoć największym na świecie porcie lotniczym pod Stambułem. Oddano go do użytku ledwie parę dni wcześniej, a koszt całej inwestycji to…11 miliardów dolarów. Faktycznie na miejscu wszystko pachniało nowością i wydawało się przeogromne. Przed wejściem czekał na nas już zamówiony wcześniej przez Wiktora bus, który naszą skromną grupkę ( 8 osób) zawiózł do hotelu w samym centrum Stambułu. Jako, że było to piątkowe popołudnie, to podobnie jak u nas, wszędzie były ogromne korki. W hotelu zaliczyliśmy krótki odpoczynek i oczywiście ruszyliśmy na miasto. Najpierw był zasłużony posiłek, a następnie zasłużony napitek i intensywne zwiedzanie stambulskich knajp. Co prawda, w Stambule, nie jest tak jak np.w Krakowie, że piwa można napić się wszędzie. Na ogół bowiem albo w danym miejscu można zjeść albo tylko się napić. My jednak bez trudu krążąc m.in. wokół placu Taksim zwiedzaliśmy knajpy, piliśmy lokalne piwe i tequillę, którą szczególnie upodobał sobie jeden z nas. Przed drugą w nocy postanowiliśmy w końcu wracać do naszego hotelu Azre. Gdy byliśmy już tuż, tuż zaskoczyły nas głośne dźwięki arabskiego disco, które dobiegały z dyskoteki położonej vis a vis naszego hotelu. Mimo, że w rękach dźwigaliśmy czarne worki z kupionymi jeszcze po drodze piwami do hotelu, to postanowiliśmy jeszcze zajrzeć do tej tętniącej muzyką miejscówki. Pewni swego ruszyliśmy do wejścia. Niestety tam zatrzymali nas rośli tureccy ochroniarze, sugerując uprzejmie, że w środku już jest tłok i obecnie wpuszczają tylko pary (kobieta i mężczyzna jakby co). Usłyszawszy te dictum, pogodzony z losem, zabrałem swój czarny worek z piwami i ruszyłem w kierunku hotelu. Moi towarzysze postanowili jednak powalczyć o swoje. Michał, kolega Wojtka, wdał się w pertraktacje z panami z ochrony i po chwili wrócił do mnie i do Wojtka, z pełną radości informacją, że jednak możemy wejść na te piękne tureckie tańce. Ochrona została przekupiona przez Michała, a ten czuł się na tyle pewny mocy dolara, że wskazał abym na salę „przemycił” kupione wcześniej w sklepie piwa. Ruszyłem więc z czarną foliową torbą w kierunku wejścia-jak po „swoje”. Przekonany bowiem byłem, że w Turcji za łapówkę można wszystko. Niestety sympatyczni stambulscy ochroniarze wytłumaczyli mi, że siatę z piwami muszę pozostawić na zewnątrz. Nie miałem wyboru, browary wylądowały w wielkiej donicy z kwiatami, a my z uśmiechem na ustach weszliśmy to dudniącej i falującej tureckiej dyskoteki. W środku był niesamowity ścisk. Wszystko falowało w rytmach arabskiego disco, a ja byłem tym wszystkim zachwycony. Moi towarzysze poznikali zaraz gdzieś jak kamfory, ja otumaniony cudownymi rytmami próbowałem dopchać się do baru, aby zamówić kolejne, zimne piwo. W końcu napój wylądował w moich rękach, a ja ze spokojem mogłem obserwować tańczącą wesoło turecką młodzież J

Dobrze po trzeciej w nocy wróciliśmy do hotelu. Jako, że wszystkie gniazdka do ładowania komórek zajęli moi towarzysze, ja swojego samsunga mogłem podładować już tylko w gniazdku, które znajdowało się tuż na ustępem. Pech chciał, że komórka spadła mi wtedy do klozetu. Trwało to ułamek sekundy, ponieważ od razu ją wyłowiłem i osuszyłem. Nie spodziewając się niczego złego, podłączyłem ją do ładowania i udałem się na spoczynek.

      Ranek zastał nas wyczerpanych i z bolącymi głowami. Bardzo ciężko było nam wstać na ranne zwiedzanie Stambułu. Co gorsza, okazało się, że moją komórkę trafił szlag. Wejście do ładowania czuć było ostrą spalenizną. Telefon można było włączyć, ale zdecydowanie nie można było go podładować. Bardzo mi to zepsuło humor o poranku. Na szczęście miałem przy sobie jeszcze drugi telefon, więc kontakt z familią był możliwy.

   W końcu ruszyliśmy się z chłopakami z hotelu i dotarliśmy na małe śniadanie oraz pod wieżę Galata z której rozciągał się piękny widok na miasto oraz na Bosfor. Nie ukrywam też, że palący ból głowy zaczęliśmy leczyć piwnymi napojami. Jak mówi doświadczenie, na chwilę to zawsze pomaga, ale potem jest jeszcze gorzej…

       Bądź co bądź będąc już na mieście zabraliśmy się za solidne zwiedzanie. Mi na mieście udało się nawet na chwilę wskoczyć do sklepu Besiktasu i poczynić pierwsze zakupy. Potem dotarliśmy pod słynną Hagię Sofię. Przeraził nas jednak tłum oczekujących na wejście. Kolejka była niezmiernie długa i nieco zniechęcała nas do dłuższego oczekiwania. Trochę jednak wstydliwym byłoby ominięcie tego jednego z najbardziej znanych zabytków na świecie. Gdy tak staliśmy pełni rozterek na końcu gigantycznej kolejki, nagle, jak za dotknięciem czarodziejskiej różdżki pojawił się przed nami sympatyczny Turek w średnim wieku, który płynnym angielskim zaoferował nam wejście do Hagii Soffi za dodatkową dolarową dopłatą. Z jednej strony trochę węszyliśmy tu podstęp, a z drugiej kwota której oczekiwał sympatyczny Turek nie była jakaś kosmiczna. Podjęliśmy więc ryzyko.

Okazało się, że słusznie. Nasz przewodnik wprowadził nas na teren świątyni, omijając całą długą kolejkę, a następnie prawie przez godzinę oprowadzał nas i opowiadał o historii tego miejsca. Byliśmy zachwyceni.

W porze obiadowej, jeden z naszych kolegów zaproponował swobodnie, by napić się piwa w plenerze. Od rana taszczyliśmy bowiem ze sobą ten napój, by na wszelki wypadek, gasić nim pragnienie. Kolega ów, pewny swego wpadł na pomysł, by napić się trunku, na otwartym placu, tuż koło meczetu. By pozbyć się wątpliwości, zapytał stojącego tam pracownika ochrony, czy wypada mu to uczynić. Ten skwapliwie mu przytaknął i nasz towarzysz już rękami sięgał do plecaka by tuż koło meczetu skosztować pysznego trunku. Razem z Wojtkiem jednak szczerze mu to odradzaliśmy, tłumacząc spokojnie, że jesteśmy jednak w kraju o tradycji muzułmańskiej i takie zachowanie może sprowadzić na nas nieliche kłopoty. Nasz towarzysz, nie dowierzał nam jednak i dopytał kolejnego czy przechodnia, czy picie piwa w tym miejscu jest dozwolone. Napotkany Turek był jednak rozsądniejszy i szczerze mu to odradził. Na nasze szczęście :)

Ciekawostką taką, może trochę terrorystyczną było to, że na wejściach na bazary czy do metra, były bramki skanujące wchodzących na obecność materiałów wybuchowych. Często towarzyszyły im wojskowa obstawa, pod pełną bronią. Wtedy bowiem od COVIDu większe niebezpieczeństwo budziły hipotetyczne zamachy terrorystyczne.

     Zanim wróciliśmy do hotelu, by odpocząć przed meczem na Vodafone Arena, odwiedziłem jeszcze z kolegami sympatyczną mini-knajpę koło naszego hotelu. Dokupiłem sobie też jakieś piwo, bo słusznie obawiałem się, że na stadionie będzie to całkowicie niemożliwe.

    Wojtek i kolega Michał postanowili inaczej spędzić wieczór i nie udali się z naszą niewielką grupką na mecz. My zaś, z odpowiednim zapasem czasowym, pod przewodnictwem Wiktora, trochę na piechotę, a trochę tramwajem, dotarliśmy pod stadion. Po załatwieniu formalności z tzw.passoligami czyli wejściówkami, zostaliśmy wpuszczeni na obiekt, co już było sporym przeżyciem, choć do meczu pozostawało kilkadziesiąt minut.

      Piwa nie można się było spodziewać, więc spokojnie udałem się do punktu gastro, gdzie kulturalnie nabyłem i spożyłem grillowaną kanapkę z koftami, którą popijałem aromatyczną, gorącą herbatą, która w Stambule smakowała mi wyjątkowo.

     Stadion w tym czasie powoli się zapełniał, a kibice zaczynali swoje rytualne śpiewy, które brzmiały jakby przeniesione z czasów Odsieczy Wiedeńskiej. Przechodziły mnie ciarki, bowiem nawet wyglądający na spokojnych sąsiadujący ze mną kibice mieli w oczach całkowite szaleństwo. Aż strach pomyśleć, co by było gdyby wsparto to jeszcze procentami :)

    Kibiców gości była dosłownie garstka. Miło było spoglądać na rozgrzewających się futbolistów. W obu bowiem drużynach roiło się bowiem aż od zawodników naprawdę solidnego formatu.

      W meczu tym w Beskitasie wystąpili m.in. Domagoj Vida, Loris Karius, Adem Ljajic czy Shinji Kagawa. Z kolei w barwach Basaksehiru na boisku pojawili się m.in. Gael Clichy, Robinho, Eliejro Elia czy chociażby Arda Turan. W barwach Basaksehiru wszedł na zmianę również Włoch Stefano Napoleoni, który kilka lat temu grał w barwach…łódzkiego Widzewa :) Mecz mógł się podobać. Basaksehir rozpoczynał to spotkanie jako lider tabeli i od początku spotkania widocznym było, że tak wysokie miejsce zajmuje nie przez przypadek. Raz za razem sunęły bowiem pod bramkę Kariusa efektowne ataki piłkarzy ubranych w jaskrawe stroje ala Zagłębie Lubin. W 35 minucie dało to efekt w postaci bramki, słynnego, choć już nieco podstarzałego, weterana Robinho. Wydawało się wtedy, że goście mają ten mecz pod pełną kontrolą i nic im nie może grozić. Siedem minut później, tuż przed przerwą wyrównał Besiktas za sprawą niejakiego Hutchinsona i mecz, niejako rozpoczął się od nowa.

      Po przerwie role odwróciły się całkowicie. Besiktas zaczął grać szybko i z polotem, a goście próbowali im odgryzać się nieudolnie, niczym bezzębny pies. Siedem minut po przerwie więc kolejną bramkę dla Besiktasu zdobył Burak Yilmaz i wynikiem 2-1 dla gospodarzy zakończyło się to spotkanie. Okazje mieli jeszcze głównie gospodarze, ale do sieci nic już nie wpadło.

     Opuszczając Vodafone Arena byłem bardzo zadowolony. Po pierwsze, miałem za sobą doświadczenie z zupełnie innym stylem kibicowania, który żywiołowością, temperamentem i arabskimi melodiami, wyjątkowo przypadł mi do gustu. Po drugie, przyjemnością był oglądać w akcji obie drużyny, grające bardzo dobry futbol. A po trzecie w centrum Stambułu czekali już na mnie koledzy, z którymi miałem miło spędzić wieczór w lokalnych knajpach. Kolejny dzień zapowiadał się jeszcze bardziej ekscytująco, ale o tym już w następnym poście :)

W skrócie

Ocena Mimo braku piwa, daję piątkę. Wszystko było na tak, ale przede wszystkim klimat i atmosfera oraz sam Stambuł, który jest dla mnie miastem magicznym.

Piwo Tradycja muzułmańska za nic ma europejskie przyzwyczajenia. Ani na meczu, ani nawet w okolicach stadionu Besiktasu nie można było uraczyć się żadnym alkoholem, z piwem włącznie. Kulturalnie więc przede meczem wypiłem gorącą herbatą i zagryzłem ją grillowaną kanapką z koftami. Piwa było za to dużo dzień wcześniej, kiedy to razem z Wojtkiem późną nocą intensywnie zwiedzaliśmy nocne kluby Stambułu.

Jadło Ogromnym plusem było to, że do stoisk z jedzeniem nie było żadnych wielkich kolejek i coś ciepłego można było nabyć szybko i bez większego stresu. Ja zakupiłem dość smaczną grillowaną kanapkę o lokalnej tureckiej nazwie, którą natychmiast zapomniałem. Była dość dobra, ale z pewnością nie był to mój najlepszy posiłek meczowy w życiu. Koszt około 20 lirów czy w przeliczeniu na nasze około 13 zł.

Bilety W Turcji panują dość sztywne zasady kupowania biletów przez obcokrajowców. Należy wyrobić sobie kartę meczową tzw. passolig i najlepiej zrobić to szybciej niż w dniu meczu. Załatwieniem biletów na oba mecze zajął się organizator wyjazdu czyli Wiktor ze Sportplanet. Bilet nie jest niestety żadną efektowną pamiątką-jest to plastikowa karta wielkości wizytówki, na którą nabity jest bilet. Bez żadnych opisów dotyczących klubu czy meczu. Dość powiedzieć, że tak na sobotni jak i niedzielny mecz, karty wstępu były identyczne. Cena za bilet na mecz Besiktasu wyniosła łącznie 112 zł.

Gadżety Na oficjalny sklep Beskitasu natknąłem się już wczesnym przedpołudniem w drodze do Hagii Sofii. Kupiłem sobie tam oryginalny szalik, który w przeliczeniu na PLN kosztował około 20 zł, czyli dość tanio. Przed samym meczem poszedłem jeszcze do drugiego sklepu klubowego, który umiejscowiony był w trybunie Vodafone Arena i tam nabyłem koszulkę dla Olka i torbę płócienną z herbem klubu dla Karoli. Za ten zestaw zapłaciłem około 40 zł. W oficjalnych sklepach Besiktasu było wszystkiego w bród, poza…smyczami. Niestety w Turcji jest to gadżet, który z bliżej nieznanych mi powodów w ogóle nie jest dostępny w otwartej sprzedaży. No, cóz…co kraj to obyczaj.

Dojazd Do samego Stambułu liniami LOT z Okęcia. Na sam mecz tramwajem, ponieważ stadion Besiktasu znajdował się dosłownie kilka przystanków od naszego hotelu. A z powrotem, już na piechotę.

Doping Oprawa nie była jakaś specjalna, nie było również pirotechniki, która jest chyba w Turcji dość mocno ograniczona. Mimo to, doping był cały czas i cały stadion, aż ruszał się od chóralnych śpiewów. Tureccy kibice żyją meczem, ich mimika i gesty są tak plastyczne, że zdawać by się mogło, że zaraz ruszą na murawę i będą demolować przeciwników lub gonić sędziego. Dlatego byłem pod ogromnym wrażeniem tego co zobaczyłem, a chóralne lokalne pieśni powodowały, że czułem się jakbym stanął przeciwko armii sułtana kilkaset lat temu pod Wiedniem J Poniżej próbka tego jak to wyglądało.

Koszt Cały budżet mojej stambulskiej eskapady wyniósł około 3000 zł. Nie żałuje ani grosza. Były to świetnie wydane pieniądze.

BESIKTAS-ISTANBUL BASAKSEHIR 2-1

Bramki:

Besiktas: Atiba Hutchinson 42, Burak Yilmaz 52

Istanbul BB: Robinho 35

Składy

Besiktas-Loris Karius-G.Gonul, Domagoj Vida, N.Isimat-Mirin, C.Erkin

-A.Hutchinson, G.Medel (Guven Yalcin),-

-J.Lens (Shinji Kagawa), D.Tokoz, A.Ljajic-

-Burak Yilmaz (Cyle Larin)

Istanbul BB-M.Gunok-Gael Clichy,M.Tekdemir, J.Attamach, Junior Caicara-

-E.Belozoglu-

-E.Visca(Demba Ba), I.Kahveci , Mossoro, E.Elia(Arda Turan) -

-Robinho (Stefano Napoleoni)

Komentarze

Dodaj komentarz
do góry więcej wersja klasyczna
Wiadomości (utwórz nową)
Brak nieprzeczytanych wiadomości