Nikt nas nie lubi

Nikt nas nie lubi

No one likes us, we don't care

WYJAZD NR 81

2017 WYJAZD NR 18

16 WRZEŚNIA 2017 SOBOTA g.15:30

THE DEN LONDYN

MILWALL-LEEDS 1-0

CHAMPIONSHIP

Nie wiem jak zacząć opis mojego najlepszego wyjazdu, w krótkiej kilkuletniej karierze rasowego groundhoppera. Zawsze towarzyszyło mi motto, że zdrowe ryby płyną pod prąd, więc planując swój pierwszy trip w Anglii nie celowałem ani w żaden ze słynnych klubów w Londynie czy w Manchesterze, tylko w coś co jest naprawdę konkretne i zapadające w pamięci.

Wiosna 2017 za pomocą Footballaway 2015 i Łukasza Boraka udałem się razem z Michałem K.na mecz do Berlina. Gdy jednak kilka miesięcy później pojawiła się w ofercie Łukasza możliwość wyjazdu na The Den, nie wahałem się ani sekundy. Najpierw przekonałem Karolę, że moja obecność we wrześniu w Londynie jest nieodzowna, a następnie przekabaciłem mojego druha Wojtka Iłowieckiego, że i on musi na żywo zobaczyć chłopaków z Millwall.

Czemu akurat Millwall? Dla każdego groundhoppera jest to jasne jak słońce. Ekipa z The Den jest słynna na Wyspach z naprawdę solidnych i bitnych kibiców. Do tego stopnia, że nawet powstały filmy dotyczące fanatyków Millwall jak np. Hooligans. Poza tym pociągał mnie klimat stadionu, robotniczej dzielnicy i industrialnych klimatów oraz dopingu w prawdziwie angielskim stylu. Nie zawiodłem się!

Gdy już zapłaciliśmy zaliczki za wyjazd i potwierdziliśmy swój udział poczułem, że to będzie tęga eskapada. Z Wojtkiem umówiliśmy się na spotkanie w piątek wieczorem w Poznaniu. Ja w piątkowy poranek, ucałowałem serdecznie moich dwóch synków i żonę, która odwiozła mnie na pociąg i koleją ruszyłem w kierunku stolicy Wielkopolski. Z Wojtkiem i moją siostrą Ewą spotkaliśmy się na poznańskim dworcu PKP w piątkowy wieczór. Zakupiwszy podstawowe destylaty udaliśmy się więc do rezydencji mojej młodszej siostry na ulicę Jaworową na Dębcu i tam spożywając niezbędne płyny przygotowywaliśmy się z Wojtkiem do wielkiej przygody. Popijając owe destylaty, spokojnie i rozważanie planowaliśmy nasz pobyt na Wyspach i korzystaliśmy z gościny mojej siostry Ewy. Ostatnie alkohole wypiliśmy przed pierwszą w nocy i udaliśmy się na bardzo krótki spoczynek. Już o 5 rano bowiem, czekała na nas taksówka, która szybciutko zawiozła nas na poznańską Ławicę. Przyznam szczerze, że i ja i Wojtek po niecałych 4 godzinach sny byliśmy lekko półprzytomni.

Niemniej na lotnisku włączył mi się instynkt łowcy. Boję się latać i zawsze kiedy to muszę uczynić staram się spędzić kilka miłych chwil w tzw. strefie bezcłowej. Tak było oczywiście i tym razem-szybko tradycyjnie zakupiłem tam litrową colę, której zawartość natychmiast w połowie przelałem do węzłów kanalizacyjnych i uzupełniłem ją czystym, polskim zbożowym destylatem. W proporcjach 1 do 1, a więc pół litra coli-pół litra świeżością pachnącego, pszennego destylatu. Ta bombowa mieszanka miała pomóc mi opanować mój naturalny stres związany z lataniem i uprzyjemnić mi lądowanie na lotnisku w Luton.

Miary niestety nieco mi się przebrały, bowiem już wsiadając to taniego samolotu, równie tanich linii byłem już gotów na wszystko i cały strach związany z lataniem nagle minął. Czułem się jak młody bóg i to był ten wyjątkowy moment, kiedy to alkohol wyostrzył moje zmysły i nie bałem się niczego. Z tego też powodu nasz lot z poznańskej Ławicy do Luton minął mi bardzo szybko i sympatycznie. Obok mnie i Wojtka siedziała bowiem jakaś młoda niewiasta pracująca w UK, która dzieliła się z nami swoim doświadczeniami życia na wygnaniu. Co ciekawa, twierdziła, że do Polski lata głównie do…lekarza. Ponoć nawet zakupiwszy bilet lotniczy i tak jest dużo taniej niż w UK…

Wylądowałem na ziemi brytyjskiej w stanie dość mocnej nieważkości. A przecież była dopiero 9 rano! Dzięki jednak potrafiącemu wszystko Łukaszowi BK z Footbollaway 2015 szybko wróciłem do świata żywych. Przede wszystkim Łukasz zabrał nas na prawdziwe angielskie śniadanie, które co prawda nie było tanie, bo kosztowało 14 funtów, ale…było całkowicie cudowne i znakomite. Byłem zachwycony tym co londyńczyk jest w stanie zjeść zaraz po wstaniu z łoża. Są to bowiem kilogramy kiełbas, bekonów, boczków i jajec czyli coś co dla mnie o świcie stanowi zaporę nie do przejścia:)

Łukasz BK jednak opiekował się nami troskliwie. Zaraz po porannej uczcie pokazał nam wszystkie najważniejsze turystyczne atrakcje w Londynie. Mój stan nieważkości napompowany polskimi destylatami trwał w najlepsze, więc nawet nasza wizyta na zaatakowanym przez terrorystów kilka miesięcy wcześniej London Bridge odbyła się bez żadnego stresu. Zrobiliśmy tam sobie nawet z Wojtkiem kilka zdjęć, zupełnie zapominając o tym, że jeszcze nie dawno, miejsce to naznaczone było naprawdę wielką tragedią. Po wizycie pod pałacem Buckingham nasz opiekun Łukasz wspaniałomyślnie postanowił, że pora na wyjazd do hotelu i przygotowanie się do meczu Millwall.

Ja w tzw. międzyczasie otrzeźwiałem całkowicie. Spokojnie więc kontemplowałem swój pierwszy pobyt na Wyspach i czekałem na rozwój wydarzeń. Zakwaterowani zostaliśmy w Clarendon Hotel na ulicy Montpellier Row. Był to dość przyzwoity przybytek, o solidnym standardzie. Jedyny minus był taki, że razem z Wojtkiem otrzymaliśmy pokój jeszcze z dwoma towarzyszami podróży. Byli to nam całkowicie nieznani-teść i zięć z Bydgoszczy. Panowie na szczęście byli sympatyczni i jakoś tę parę godzin można było wspólnie wytrzymać.

Po krótkim odpoczynku w naszej nowej bazie, trzeba było więc ruszać na mecz. Razem z Łukaszem z Footballaway i dość mocną ekipą z Bydgoszczy ruszyliśmy więc na The Den. Po nie dość długiej jeździe metrem pojawiliśmy się w okolicach stadionu Millwall. I było to absolutnie cudownie przeżycie. Szliśmy sobie londyńskim brukiem i obserwowaliśmy jak kibice Lwów przygotowują się do meczu. Wszystkie knajpy w promieniu kilometra od stadionu były całkowicie zapełnione. „Milłoki” jak pięknie nazywał ich nasz przewodnik Łukasz byli wszędzie. Na chodnikach przed knajpami żywo gestykulowali, palili papierosy i pili dobre angielskie piwo. Wojtek w tzw.międzyczasie skoczył jeszcze do buka i postawił parę funtów na zwycięstwo Millwall, które to po meczu szybciutko wydaliśmy na Guinessy. Ciekawe jest to, że zakład został zawarty na zwykłej kartce papieru, którą Wojtek pokreślił ołówkiem. Na podstawie takiego „dokumentu” po meczu otrzymaliśmy wygraną :)

The Den nie jest żadnym nowoczesnym obiektem, a dojście do niego wskazuje, że mamy do czynienia z klubem absolutnie nie mającym nic wspólnego z wymuskanymi drużynami grającymi w Lidze Mistrzów, które to najwięcej kibiców mają w…Chinach. Wokół stadionu, ewidentnie widać, że mamy do czynienia z bardziej robotniczą i mniej zamożną częścią Londynu. Jakieś stare kamienice, wiadukty i policja na koniach, dopełniały tego industrialnego krajobrazu.

Przed stadionem szybko i sprawnie nabyłem szalik Millwall, ponieważ smyczy nie było. Szybko i sprawnie znaleźliśmy się też z Wojtkiem na naszym sektorze. I tam ogarnął mnie jeszcze większy zachwyt. Ekspresowo zakupiliśmy solidny angielski browar, za 5 funtów ( czyli 25 zł) i zaczęliśmy chłonąć to co działo się wokół nas.

Oględnie rzecz ujmując-Millwall i Leeds nie lubią się wcale. Od samego początku kibice obu ekip więc ochoczo wygrażali sobie nawzajem i pokazywali sobie różne obsceniczne gesty. Jako, że stadion był pełny, to nie było w ogóle opcji by usiąść. Wszyscy kibice dziarsko stali przez cały mecz. Kibicowsko czegoś takiego jeszcze nie doświadczyłem. Czułem się bowiem częścią jakiegoś wielkiego kibicowskiego smoka,który ryczał i poruszał się w rytm wydarzeń na boisku i wzajemnych przyśpiewek kibiców obu drużyn. Myślę, że marzeniem każdego piłkarza jest granie na Wyspach. Tam każde dobre zagranie czy wślizg kwitowane są apalauzem, a fani wspierają swoich piłkarzy od pierwszego do ostatniego gwizdka.

Z Leeds przybyła naprawdę mocna ekipa, a stadion był pełen do ostatniego miejsca. Mecz był wyrównany i tym razem niestety w pierwszym składzie popularnych Pawi zabrakło miejsca dla naszego Mateusza Klicha. Trochę więcej przy piłce byli piłarze Leeds, ale to Lwy z Millwall za pomocą OBriena zdobyła zwycięska bramkę na wagę trzech punktów w 73 minucie. Wtedy też na trybunach zaczął się koncert słynnego hymnu Millwall o dźwięcznej nazwie No like us, co w polskim tłumaczenie daje mniej więcej, to ,że „nikt nas nie lubi, ale nas to nie obchodzi” :) To była prawdziwa petarda-jeszcze przez wiele tygodni dźwięczało mi to w uszach i nawet teraz gdy to sobie puszczę, przechodzą mnie ciarki:)Poniżej krótka wersja słynnej przyśpiewki z The Den-koniecznie posłuchajcie :)

Szczerze przyznam, że po tym meczu i po tej wizycie zakochałem się w brytyjskim futbolu. Osiągnąłem wtedy stan takowy, jaki ma wspinacz zdobywający himalajskie kolosy czy maratończyk dobiegający do mety w dwie godziny. Byłem zachwycony i do tej pory uważam, że to była petarda moich piłkarskich wyjazdów.

Po meczu razem z chłopakami poszwendaliśmy się jeszcze koło The Den i natknęliśmy się na pakujących się do autokaru piłkarzy Leeds. Tam też zastaliśmy naszego rodaka Klicha, który tym razem mecz oglądał z trybun, ale jednak jakiś polski akcent był. Drugim był obecny na ławce Leeds przez cały mecz młody Cibicki. Poniżej foto uśmiechniętego Klicha w okularach jak student pierwszego roku romanistyki :)

Ciąg dalszy wieczoru minął nam z Wojtkiem niezmiernie miło. Pożegnaliśmy z Wojtkiem naszych polskich towarzyszy podróży i pełni ochoty i werwy ruszyliśmy zwiedzać angielskie puby. Ja czyniłem to w szaliku Millwall co powodowało, że-o dziwo-wszyscy nas dobrze odbierali i nie mogli uwierzyć, że na mecz drugoligowej drużyny przylecieliśmy specjalnie z Polski. Po wypiciu wielu, wielu Guinessów, pakistański taksówkarz w turbanie zawiózł nas, dobrze po północy, do naszego hotelu. W tzw. międzyczasie całkowicie wyładował mi się telefon i straciłem bezpowrotnie kontakt z Karoliną, która pewnie zamartwiała się o mnie. Powód był prozaiczny-otóż nie miałem zielonego pojęcia, że w UK są inne gniazdka elektryczne niż na kontynencie. Bez tzw. przejściówki telefonu nie idzie więc naładować JO kolejnym dniu w Londynie, gdzie dość przypadkowo weszliśmy na klasyk ligi angielskiej, opowiem już w….kolejnym odcinku :)

Ja jednak wiedziałem już, że do Anglii trzeba będzie wracać tak często jak się da :)

W skrócie!

Ocena

Piątka nad piątki, pod każdym względem. Wyjazd cud. Cud wyjazd.

Piwo

Było naturalnie i z Wojtkiem ochoczo je spożywaliśmy, choć postać trzeba po nie chwilę było, szczególnie w przerwie. Cena, niecałe 5 funtów, ale było warto. Potem już piliśmy cysterny Guinessa w lokalnych pubach, które były cudowne.

Jadło

To Anglia, więc musiało być i to na przyzwoitym poziomie. Ja tym razem nic, a nic, choć w przerwie do piwa zakupiłem nawet burgerka za 5 funtów, ale...o dziwo się go nie doczekałem. Byłem jednak w takiej euforii, że dałem sobie z tym spokój i radośnie wróciłem na druga połowę.

Bilety Eleganckie wejściówki za 29 funtów. W końcu nie żadne wydruki z domu, tylko solidne, brytyjskie bilety, z mocnego kibicowsko meczu. Prawdziwa perła w mojej kolekcji.

Gadżety Jak zwykle celowałem w smycz. Nawet sprawdziłem w słowniku jak po angielsku zwie się moje ulubione kibicowskie akcesorium. Niestety smyczek czyli lanyardów nie było ani na oficjalnym stoisku klubu Milwall, ani na kilku nieautoryzowanych stoiskach wokół stadionu. Kupiłem więc szalik w barwach Milwall, szkoda jedynie, że bez herbu klubu. Dzięki temu mogłem jednak użyć go następnego dnia również na Stamford Bride:) A i jak pojadę do Ewy do Poznania, to na Lechu będzie jak znalazł. Cena 7 funtów. Szkoda tylko smyczy...Niestety na wyspach nie jest to tak oczywisty wynalazek jak choćby u nas. W sumie lepszy więc rydz, niż nic:)

Koszty Organizator czyli Łukasz z Footballaway wycenił nasz wyjazd na 1000 zł-w kwocie tej był przelot w obie strony, jeden nocleg w hotelu oraz bilet na Millwall. Pieniędzy jednak wydałem dużo więcej-ile nie napisze, bo pewnie przeczyta to moja żona  :)

Fotogaleria Koniecznie, ale to konieczne obejrzyjcie fotogalerię z tego meczu-która łatwiej dostępna jest na komputerze, niż na telefonie.

Millwall: Archer, McLaughlin, Meredith, Hutchinson, Williams, Onyedinma (Cooper 90+4'), Wallace (Tunnicliffe 90'), Webster, Morison, O'Brien (Ferguson 81'), Saville. Subs not used:Martin, Craig, Romeo, Twardek.

Scorer: O'Brien 73'

Booking: Saville

Leeds United: Wiedwald, Ayling, Anita, Lasogga, Alioski (Roofe 46'), O'Kane, Jansson, Hernandez (Dallas 46'), Saiz (Grot 71'), Phillips, Shaughnessy. Subs not used: Lonergan, Cibicki, Vieira, Berardi.

Booking: Shaughnessy, Saiz, O'Kane

Referee: Tim Robinson

Powiązana galeria:
zamknij reklamę

Komentarze

Dodaj komentarz
do góry więcej wersja klasyczna
Wiadomości (utwórz nową)
Brak nieprzeczytanych wiadomości