Węgierska porażka

Węgierska porażka

Węgierska porażka

WYJAZD NR 78

2017-WYJAZD NR 15

6 SIERPNIA 2017 NIEDZIELA g.20:00

STADION SZUSZA FERENC STADION

UJPEST BUDAPESZT-VASAS BUDAPESZT 1-0

OTP BANK LIGA

LIGA WĘGIERSKA

     W roku 2017 nasz rodzinny ,długi tj.14dniowy urlop planowaliśmy spędzić na Węgrzech i w Ochotnicy Górnej. W planach było zwiedzanie, wypoczywanie, bieganie i mój tripowy debiut na lidze węgierskiej. Niestety wypaliło wszystko poza…meczem. Ale o tym za chwilę :)

       Nasza wyprawa miała zacząć się od weekendowego zwiedzania Budapesztu. By nie tracić ani chwili, na Węgry ruszyliśmy już w nocy z piątku na sobotę. Powodem takiej nocnej eskapady było także to by mały Stefan mógł sobie spokojnie spać przez całą drogę, co w czasie podróży w dzień nie byłoby takie oczywiste. Niestety nie było to dobre rozwiązanie. Piątek był moim ostatnim dniem pracy przed urlopem i swoje czynności służbowe skończyłem wykonywać dopiero po 23. Potem szybkie pakowanie, kawa i w drogę. Do Budapesztu jest tylko niespełna 400 km, a więc znacznie bliżej niż do Szczecina czy Poznania gdzie często jeżdżę służbowo. Niestety, zmęczenie ciężkim tygodniem dało znać o sobie. Gdy już dotarliśmy na Węgry, zacząłem za kierownicą gasnąć w oczach. Spał Stefan, spał Olek, przysypiała i Karolina. A mi droga zaczęła też lekko się rozjeżdżać-do tego stopnia, że gdy już było jasno, w pewnym momencie zatrzymałem się na środkowym pasie, trzypasmowej drogi. Gdy małżonka zapytała mnie czemu stoimy-ja odrzekłem, że przecież nie mogę jechać, bo jest czerwone światło. Problem w tym, że tylko ja je widziałem. Żadnego światła nie było w promieniu wielu kilometrów, a ja po prostu ze zmęczenia miałem zwidy…

     Ostatecznie udało się dotrzeć do Budapesztu cało i szczęśliwie. Jako lokum obraliśmy dość wygodny apartament z parkingiem położony ok.15 minut jazdy autobusem od centrum. Najpierw odespaliśmy zarwaną noc, a potem korzystając z pięknej pogody, ruszyliśmy na zwiedzanie tego dużego, acz nieco zaniedbanego miasta. To właśnie rzuciło mi się mocno w oczy. Jest to dwumilionowa metropolia, ale w wielu miejscach widać brak żywej gotówki i to, że budynki są i odrapane i podniszczone. Poza zwiedzaniem zabytków czyli np. katedrą Świętego Stefana, w niedzielę wybraliśmy się na termy Szechenyi. I nie mamy stamtąd dobrych wspomnień. Było ciasno, trochę brudno, drogo i nieco jak z minionej epoki. Po powrocie do bazy wypocząłem, wypiłem zimne piwko co było wspaniałym przeżyciem po tym dzikim skwarze i powoli zacząłem zbierać się na upragniony meczyk, który miał być moim debiutem w lidze węgierskiej.

      Niestety w międzyczasie zaczął padać deszcz. Najpierw faktycznie lekko mżyło, potem padało, ale gdy opuściłem mieszkanie, które wynajmowaliśmy, rozpętała się dzika ulewa. Mimo, że trasę miałem rozpisaną, łącznie z komunikacją miejską, która miała mnie tam dowieźć, z bliżej nieznanych przyczyn postanowiłem iść na mecz piechotą. Po cichu liczyłem, że w końcu trafię na przystanek gdzie uda mi się coś złapać w kierunku Ujpestu, ale im dalej szedłem, tym bardziej byłem pewny, że to się nie uda. Dodatkowo nie wiedzieć czemu korzystając z nawigacji googlowskiej, wybrałem sobie opcję jazdy samochodem, a nie drogi na piechotę. Z tego powodu Google traktowało mnie jak pojazd i kierowało na jakieś kilkupasmowe arterie, co doprowadzało mnie do dzikiej frustracji. Cała ta moja piesza, 10-kilometrowa pielgrzymka, odbywała się co gorsza w jakimś deszczowym potopie, ubarwionym, dzikimi wyładowaniami atmosferycznymi. Już po 20 minutach drogi, w butach mi chlupało, a z softshellowej kurtki lały się wodne ogony. Padało tak, że ulice Budapesztu zmieniły się w wodne potoki, po których ja skakałem jak pelikan w poszukiwaniu jadła. W pewnym momencie, zamókł mi nawet schowany głęboko portfel. Oczywiście nie było czegoś takiego ,co mogłoby mnie zrazić, przed upragnionym piłkarskim widowiskiem. Nie zatrzymałem się nawet, gdy zdumieni opadami przechodnie ukrywali się po przystankach i wiatach, a wielkie autobusy płynęły w lejącej się brei. Jak alpinista zdążający na szczyt, dzielnie maszerowałem na mecz Ujpestu. W końcu, mokry i wykończony dotarłem na Ferenc Susza Stadion. I najgorsze dopiero się wydarzyło.

      Od razu, gdy dotarłem pod kameralny stadion Ujpestu, ogarnęły mnie złe przeczucia. Ludzi za mało, jakaś policja i …ciemne oraz pozamykane kasy biletowe. Spora grupa kibiców Ujpestu stała przed stadionem i starała się nawet co nieco kibicować. Ja jednak nie poddawałem się. Ruszyłem w kierunku jedynej otwartej bramy, gdzie pełno było ochroniarzy. Kulturalnie i grzecznie wytłumaczyłem im, że na mecz przyjechałem specjalnie z Polski. Odmówiono mi jednak wejścia, tłumacząc to tym, że spotkanie odbywa się bez udziału kibiców. Zacząłem więc moim adwersarzom spokojnie tłumaczyć, że przyjechałem do Budapesztu SPECJALNIE NA TEN MECZ. Dodawałem również, jak ważnym dla mnie jest by to spotkanie obejrzeć na żywo, a także to, że całą noc zdążałem z Polski w kierunku Budapesztu by obejrzeć tę wyśmienitą derbową potyczkę. Niestety ochrona pozostała niewzruszona, tłumacząc mi, że mnie nie wpuszczą, a mecz przecież mogę…obejrzeć w telewizji. To był dla mnie chyba największy cios. Tłumaczę przecież tym umundurowanym gamoniom, że przyjechałem na Ujpest specjalnie (!!!!!!!!!!) z Polski, a ci z nonszalancją proponują mi oglądanie meczu w telewizji. Jest to całkowita porażka. Walczyłem dalej, ale niestety nic nie mogłem ugrać, na zasadzie „mówił chłop do obrazu, a obraz….ni razu”. Pozostało mi tylko wycisnąć z tej wycieczki cokolwiek. Obszedłem więc z każdej dostępnej strony fajny i kameralny stadion Ujpestu i co nieco poobserwowałem moich towarzyszy niedoli czyli grupkę kibiców miejscowych i dosłownie kilka osób ze strony Vasasu. Niestety finalnie dotarło do mnie, że mój faktyczny debiut na lidze węgierskiej trzeba będzie odroczyć. Mecz zakończył się wynikiem 1-0 dla Ujpestu, ale ja tego zobaczyć niestety nie mogłem. Smutny i zmartwiony powlokłem się więc na najbliższy przystanek autobusowy i normalnie komunikacją powróciłem do naszego lokum, gdzie moi synkowie już smacznie spali, a małżonka z wyrozumieniem wysłuchała mojej tragicznej historii. Oczywiście deszcz ustał, a ja z zimnem piwem usiadłem na balkonie i zadumałem się na swoim nieszczęsnym losem futbolowego turysty…

     Kolejnego dnia opuściliśmy już Budapeszt i ruszyliśmy w lekko pochmurny poranek nad Balaton. Naszym celem był dokładnie ten sam ośrodek w którym byliśmy w roku 2012 gdy Karola była już w zaawansowanej ciąży z Olkiem. Po pięciu latach, jechaliśmy już tam we czworo, by zobaczyć co się od tej pory zmieniło w tej atrakcyjnej okolicy. Wieś Csopak koło Balatonfured to sympatyczna, kameralna miejscowość nad samym brzegiem Balatonu, z kilkoma pensjonatami, hotelami i restauracjami. Generalnie, cisza i spokój, gwarantuje naprawdę fajne miejsce do wypoczynku. Niestety hotel w którym byliśmy w 2012, w ciągu tych pięciu lat mocno „zdziadział”. To co jeszcze wtedy można było zaakceptować, po kilku latach wydawało się już ohydne i odpychające. Ośrodek Kagylo, w niezmienionej postaci bez absolutnie żadnych remontów, trwa już pewnie ze 40 lat. Linoleum, stare lamperie, socjalistyczne makatki pamiętają pewnie jeszcze czasy naszego stanu wojennego. W obecnych czasach, niestety nie można już tego zaakceptować. I nawet bardzo przystępna cena tego nie zmieni. Moja noga, do czasu jakiejś remontowej rewolucji już na pewno w Kagylo nie zostanie postawiona. Plusem była bliska odległość od plaży, ale siedzenie z dziećmi w dzikim skwarze, wśród tłumu turystów nad wodą, to zdecydowanie nie jest rozrywka ani dla mnie, ani dla Karoli. Chłopcy też nie byli wniebowzięci. Stefan ryczał z powodu dzikiego upału i bał się wody, a Olek parzył się w stopy drepcząc do ciepłej jak herbata wody. Mieliśmy zostać w Csopaku do sobotniego ranka, ale już w piątek w nocy, czym prędzej uciekliśmy stamtąd, przez Vesprem w kierunku znacznie bardziej nas interesującej Ochotnicy Górnej, gdzie czekał mnie debiut w górskich biegach w festiwalu Ochotnica Challanege. Do 20 kilometrów po górach solidnie się przygotowywałem, tym bardziej, że mieliśmy tam pobiec pierwszy raz całą rodziną tj. z nestorem Janem i obiema siostrami Ewą i Olą. Niestety w ostatniej chwili Jan doznał kontuzji i na szlak wyruszyłem razem z obiema siostrami, które i doświadczeniem biegowym i rzecz jasna wynikami ( bo ja praktycznie wcale wcześniej nie brałem udziału w zawodach) biły mnie na głowę. O dziwo jednak okazało się, że naszej familijnej trójki na mecie zameldowałem się pierwszy z czasem 2:19

     Biegło mi się doskonale i z perspektywy czasu uczciwie muszę stwierdzić, że ten mój pierwszy prawdziwy bieg w życiu przysporzył mi najwięcej radosnych doznań i endorfin ze wszystkich moich startów od tego czasu. Biegowa wspinaczka było naprawdę super, a do tego panorama Gorców potęgowała wrażenia estetyczne. Po biegu, wieczorem, poświętowaliśmy jeszcze u Piszczków 70-tkę Jana i pora było wracać do domu i do pracy, bo urlopowanie dobiegało końca.

      Warto również wspomnieć o tym, że właśnie wtedy swoje biegowe powołanie odkrył mój druh Stanisław Piszczek, rodem z Ochotnicy, który po krótkim, ale bardzo udanym biegowym rajdzie w ramach Studzionki Vertical, najpierw uparcie twierdził, że bieganie jest nie dla niego, a potem w ciągu następnych 12 miesięcy wziął udział w kilkudziesięciu biegach, uzyskując wyśmienite wyniki. To był także pierwszy poważny bieg mojej żony Karoliny, która po Studzionkach również zaczęła startować bardziej na poważnie.

      Podsumowując-cały urlop był naprawdę fajny. Najlepszy był zdecydowanie akcent biegowy i ochotnicki, związany z siedliskiem rodziny Piszczków i Walasików, do którego zawsze bardzo chętnie powracam. Największym minusem-jednak mój nieudany debiut na lidze węgierskiej. Ale…przynajmniej, mam bardzo mocny powód by na Węgry udać się raz jeszcze co planuję w roku 2019 :)

Piwo Ten trip był katastrofą w każdym wymiarze. Również w piwnym. Na mecz dotarłem mega spragniony piwerka, bo 10 km przeszedłem piechotą. A tu taka niespodzianka, że na mecz finalnie w ogóle...nie wszedłem. Mimo to ogromny plus dla Węgrów za to, że piwko można swobodnie pić na ulicy, a meneli i żuli o połowę mniej niż u nas. Kibice Ujpestu dopingujący swoją drużynę pod stadionem i stojący dwa metry od kordonu policjantów, dzielnie dzierżyli w dłoniach blaszane puszki z moim ulubionym napojem. I zero agresji, zero burd. Brawo Madziarzy!

Jadło Wiele sobie obiecywałem, ale g...z tego wyszło. Na stadion mnie nie wpuszczono-jak zresztą nikogo, więc i zjeść nic nie mogłem.

Bilety Bardzo liczyłem na cenne trofeum do kolekcji, ale mecz odbył się bez udziału publiki, więc i na tym polu porażka.

Gadżety Skoro nawet kibice Ujpestu nie mogli zobaczyć meczu swojej drużyny, to ja po cichu liczyłem ,że jakiś kramik z pamiątkami będzie. Przecież to najwyższa klasa rozgrywkowa! Niestety nie było nic:(

Dojazd O dojeździe mógłbym napisać trzytomową powieść. O tym jak wyglądała nasza wycieczka na Węgry więcej dowiecie się w opisie tzw. głównym. Z kolei samo dotarcie na mecz, na który finalnie mnie nie wpuszczono już było mega przygodą. Nasze lokum od stadionu Ujpestu dzieliło jakieś 10 km. Wpadłem więc na pomysł, że trochę podejdę piechotką, a po drodze wsiądę w coś co jedzie w kierunku Ferenc Szusza Stadionu. Wszystko jednak trafił szlag. Najpierw Budapeszt zalał deszcz i zagrzmiała totalna burza. Zrobiło się mało ciekawie, ale oczywiście mnie to w ogóle nie poruszyło. Dziarsko ruszyłem w kierunku dzielnicy Ujpest i szedłem, szedłem i ...dalej szedłem. Przy okazji lało niesamowicie, a drogę przecinały mi dzikie pioruny. Mokry byłem z każdym metrem coraz bardziej-nawet mój plan podróży spisany przeze mnie długopisem na kartce rozmył mi się całkiem. Finalnie więc, nie udało mi się w nic wsiąść, ani niczym dojechać, a na stadion Ujpestu dotarłem obolały i mokry całkowicie na dwie minuty przez rozpoczęciem spotkania, wcześniej idąc piechotą dokładnie ...10 km. Gdy okazało się, że mój wysiłek jest psu na budę, łza się w oku zakręciła. Tłumaczyłem gamoniom, z ochrony, że ja ten mecze specjalnie z Krakowa, cała w noc w drodze i takie tam. Na to, otrzymałem odpowiedź, że przecież mogę sobie ten mecz...w telewizji obejrzeć…. Jadę pół świata, piechotą idę w deszczu 10 km i mecz mogę sobie...w tv obejrzeć?????? Stawiam każdy pieniądza na to, że z takim podejściem Węgrzy już na zawsze zostaną pariasami poważnej piłki. Dla kogo są te mecze? Kto to ma oglądać? Żenada i skandal.

Foto Koniecznie obejrzycie sobie fotorelację z tej wycieczkiJ Zapraszam także do mojej stronki na fejsie gdzie poza opisami meczów recenzuję także przeczytane i przesłuchane książki J

https://www.facebook.com/piotrontour/

Mecz w skrócie

https://www.youtube.com/watch?v=uWeO8nx-avY

Statystki

https://www.google.com/search?client=firefox-b&ei=AcseXO61M4HLwQL_vLrABw&q=ujpest+vasas+6+sierpnia+2017&oq=ujpest+vasas+6+sierpnia+2017&gs_l=psy-ab.3...13316.14204..14470...0.0..0.119.197.1j1......0....1..gws-wiz.......33i21j33i160.0BRG14A020s#sie=m;/g/11ggrkt9d7;2;/m/09hhfc;ln;fp;1;;

Powiązana galeria:
zamknij reklamę

Komentarze

Dodaj komentarz
do góry więcej wersja klasyczna
Wiadomości (utwórz nową)
Brak nieprzeczytanych wiadomości