Żalgiris znaczy...Grunwald
Żalgiris znaczy...Grunwald
WYJAZD NR 56
15 WRZEŚNIA 2016 CZWARTEK 18:30
ŻALGIRIS WILNO-UTENIS UTENA 2-1
A LYGA
LITWA
PIŁKA NOŻNA
Jestem totalnym piłkarskim maniakiem, ale jeżeli ktoś z Szanownych Czytelników myśli, że na prawie 1000 kilometrową podróż do Wilna ciągnąłem ciężarną żonę oraz niespełna 4-letniego synka tylko po to by zobaczyć mecz wielkiego Żalgirisu to jest...w całkowitym błędzie. Chociaż...gdyby meczu w terminie naszej eskapady nie było, to i pewnie odbyłaby się ona dopiero, gdy ten mecz….byłby już pewniakiem w terminarzu:)
Tak po prawdzie, była to kolejna nasza rodzinna wycieczka z serii sacrum-profanum. Po drodze do Wilna bowiem wymyśliliśmy sobie, że spędzimy noc w pokamedulskim klasztorze na jeziorze Wigry. Wymierający zakon Kamedułów, znany Krakusom z podkrakowskich Bielan, jest jedną z nielicznych instytucji religijnych, do których mam wyraźną słabość. Na przeszkodzie by odwiedzić wigierski erem nie stało nawet to, że pustelników z Monte Corona nie ma już tam od kilkuset lat.
Faktycznie, pobyt tam mnie nie zawiódł, miejsce urocze, któremu poza typową kamedulską zabudową kolorytu dodaje świetne położenie, de facto na jeziorze Wigry. Obecnie klasztor jest ośrodkiem prowadzonym przez księży diecezjalnych, niemniej czuć tam monastycznego ducha. Sporo atrakcją dla nas był także rejs takim ministateczkiem po jeziorze Wigry na którym leży kompleks klasztorny. Miejsce to polecam wszystkim i to niezależnie od światopoglądu i przekonań. Więcej można dowiedzieć się na witrynie http://www.wigry.pro/
A jak dla mnie mocnym newsem jest to, że Suwałki, czyli dość spore miasto, zostały założone przez Kamedułów właśnie, w 1715 roku.
W klasztorze wigierskim spędziliśmy niecałą dobę i następnie ruszyliśmy powoli w kierunku litewskiej granicy, na kolejny nocleg obierając ponownie sakralną lokalizację. Tym razem zatrzymaliśmy się w byłym klasztorze Reformatów, a następnie Oblatów w Smolanach koło Puńska. Ciekawe miejsce, gdzie wokół tylko lasy, lasy i jeszcze raz lasy, a tuż za miedzą zaczyna się granica z Litwą. Obecnie w Smolanach znajduje się dom rekolekcyjny diecezji ełckiej, w którym byliśmy jednak jedynymi lokatorami. Nie jest to cel turystycznych eskapad ani tripów, ale lokalizacja jest bardzo ekologiczna, bo wokół cisza, spokój i kontakt z naturą. Sympatyczny bardzo, okazał się miejscowy proboszcz parafii św. Izydora. Człowiek oddany swoim obowiązkom, ale i prawdziwy gospodarz, bo wokół parafii jest, tak to można nazwać, niczego sobie gospodarstwo rolne. Jadąc do Wilna, warto się tam zatrzymać. Więcej informacji można znaleźć na tej stronie internetowej, trochę sprzed ery Króla Ćwieczka http://www.smolany.diecezja.elk.pl/izyd/hist.html
W okolicy, odwiedziliśmy jeszcze Sejny i Dom Litewski koło położonego tam konsulatu, gdzie naprawdę w dobrej cenie, można zjeść litewskie przysmaki, z czego z Karolą i Olkiem skrzętnie skorzystaliśmy.
Ze Smolan ruszyliśmy już do głównego miejsca naszej peregrynacji czyli do Wilna. Po minięciu granicy, nic ciekawego niestety o naszych sąsiadach powiedzieć nie można. Droga wiedzie przez pola i lasy oraz rzadkie zabudowania, których jest tam zdecydowanie mniej niż u nas. Standard życia też jakby nieco niższy. Ruch samochodowy-znikomy. Jedyne auta, które mnie wyprzedzały na drodze do Wilna, to firmowe bolidy polskich przedstawicieli handlowych na naszych krajowych blachach. Nieliczni litewscy kierowcy jeżdżą zgodnie z przepisami...
Do Wilna dotarliśmy w środę po południu. Tym razem już zdecydowanie odpuściliśmy tematy sakralne i wynajęliśmy apartament niedaleko centrum, który sporo wcześniej zarezerwowała Karola. Miejsce było bardzo dobrze położone, praktycznie w samym centrum i miało też ten atut, że można tam było zaparkować auto. Nie marnowaliśmy więc czasu i od razu zabraliśmy się za zwiedzanie litewskiej stolicy. Wilno jest uroczym miastem i co istotne, także nie rzuca się tam w oczy taka typowo turystyczna komercja, która razi nieco gdy zwiedza się np. miasta w zachodniej Europie. Co ciekawe, Wilno jest też miastem ludzi młodych-co widać szczególnie gdy spaceruje się ulicami. Wynika to pewnie w dużej mierze z faktu, że jest to największy na Litwie ośrodek uniwersytecki. Polacy nie są tu traktowani z jakąś szczególną uprzejmością, tak pewnie jak i Niemcy u nas. Stare pokolenie po polsku mówi bardzo dobrze, o czym przekonaliśmy się zwiedzając słynny z trzeciej części Dziadów klasztor Bazylianów. Młodzi po polsku, mówią gorzej i niezbyt chętnie. W sklepach jest bardzo dużo polskich towarów, szczególnie soków ze wszystkich możliwych marek Maspexu czy też polskich piw takich jak Żywiec. Mało za to jest typowo litewskich produktów. Samo Wilno żyje trochę w rytmie slow, inaczej niż u nas Warszawa czy choćby Kraków. Niemniej jest sporo uroczych zakamarków, choćby nad Wilejką, gdzie z Karolą i Olem zapuściliśmy się w ramach naszych wędrówek. Bardzo pozytywne wrażenie zrobił też na mnie cmentarz na Rosie, gdzie miałem bardzo silne odczucie, że czas stanął tam w 1945. I tak myślałem sobie, oglądając mogiły na tej interesującej nekropolii, że to przecież rdzenne polskie ziemie:) Pewnie takie same odczucia mają nasi sąsiedzi z Niemiec, kiedy przyjeżdzają do mojego Szczecina. Pogmatwała się ta historia po 1945 roku, ale na to już rady nie ma.
Ale przecież przy okazji wizyty w Wilnie miałem także zobaczyć meczyk. Namówiłem Karolę by już dzień wcześniej ruszyć w okolicę stadionu Żalgirisu, bo może uda się kupić bilet. Idąc więc na cmentarz na Rosie, dotarliśmy także na obiekt największego wileńskiego klubu i okazało się, że...właśnie rozgrywa się tam mecz. Ale zanim udało mi się to zauważyć, odkryłem, że stadion Żaligirisu ma bardzo nietypową kasę biletową, która mieści się tuż obok wejścia na stadion...w samochodzie. Wiele już w czasie swoich piłkarskich podróży widziałem, ale kasę tego rodzaju, widziałem tylko raz jeden i to u mnie w Krakowie, na Garbarni. Udałem się więc do kasy i zgrabną angielszczyzną poprosiłem o ticket na jutrzejszy mecz Żalgirisu z Utenis. Pani z auta wydrukowała mi jednak wejściówkę na mecz, który toczył się tuż za ogrodzeniem. A było to także spotkanie litewskiej ekstraklasy, dwóch drużyn, których nazw...dzisiaj już po prostu nie pamiętam. W każdym bądź razie, obie ekipy grały gościnnie, na sztucznej murawie Żalgirisu. Nie powiem, ze nie kusiło mnie, aby zobaczyć i to spotkanie, ale nijak było to wytłumaczyć mojej ukochanej małżonce i synowi, którzy pełni nadziei oczekiwali, że jednak pójdziemy coś zobaczyć:) Poinformowano mnie również, że bilet na mecz Żalgirisu będę mógł nabyć...dopiero w dniu meczu.
W czwartek więc nastał mój match day i już od godzin porannych cieszyłem się, że wieczorem czeka mnie nie lada gratka w postaci meczu litewskiej ekstraklasy. No bo niestety przykra prawda jest taka, że my groundhopperzy jak ćmy do światła, drążymy często najbardziej popularne destynacje. Jakieś Reale, Barcelony, Juventusy, i inne plastyki a przecież w piłkę kopie się także w bardziej skromnych warunkach.
Z naszego apartamentowca ruszyłem, więc bardzo raźnie na mecz piechotką. Po około 30 minutach dotarłem na najważniejszy litewski stadion i mogłem go sobie dokładnie pooglądać. Niestety jak na główny litewski obiekt, gdzie mecze rozgrywa także reprezentacja, prezentuje się on, mówiąc oględnie...skromnie. Z jednej strony z trybunami łączy się budynek klubowy-pozostałą część otaczają odkryte trybuny, a wszystko wokół sztucznej murawy, która jak dla mnie również nie jest pierwszej świeżości.
Na dzień dobry miłe zaskoczenie, bo było jakieś gastro i jedzenie. Przede wszystkim na szybko, stadionowe piwko w plasticzku i te ich quasi-chlebowe zakąski na słono. Jedno i drugie bardzo dobre. Niestety nic na ciepło nie było-żadnych kiełbas i tym podobnych specjałów. Nie było niestety też żadnego stoiska z gadżetami, co jak na największy litewski klub niemile mnie zaskoczyło. Bilecik faktycznie nabyłem w samochodowej kasie tuż przy wejściu-kolejek żadnych nie stwierdziłem.
Piłkarze więc elegancko grzali się przed meczem, a towarzyszyła im trójka rodzimych rozjemców. Po chwili zaczął się mecz i niestety, używając slangu gimabazy...szału nie było. W mojej ocenie, mecz toczył się na poziomie środka tabeli naszej, drugiej ligi. Gołym okiem brakowało jakości, ale i takiej większej zawziętości. Gramy, bo musimy, tak mi się kołysało po głowie, cały mecz. Żalgiris był wyraźnie lepszy, ale z pewnością nie była to miażdżąca przewaga. Dopiero w drugiej połowie Żalgiris objął prowadzenie, by po kilkunastu minutach je stracić. Kropkę nad „i” postawili jednak już futboliści z Wilna i 4 minuty przed końcem zdobyli bramkę na 2:1. A ja w tym czasie już ostro marzłem. Gdy zapadł zmrok, zrobiło się naprawdę zimno i ciężko było nie tylko skupić się na spotkaniu, ale i ...pić piwerko:)
Zawiódł mnie nieco doping. Wiadomo, mecz był w czwartek, więc, ciężko oczekiwać cudów, niemniej skromna grupka dopingowiczów (raptem ok. 30 osób) nie sprawiała, bym mógł poczuć, że jednak jestem na meczu najbardziej topowej drużyny w tym kraju. Były jakieś okrzyki, nawet jakieś podskoki, ale nieco jednak mizernością to świeciło.
Kolejna przykra niespodzianka, spotkała mnie na drodze , do hotelu. Pewny siebie, wstąpiłem do lokalnego marketu by nabyć parę piwek na wieczór. Gdy radosny stałem w kolejce do kasy, nagle, mój entuzjazm radykalnie zniknął. Okazało się bowiem, że mój szczodrze zapakowany koszyk, prawie w całości musialem...rozpakować. Od 22 do 8 rano na Litwie, obowiązuje bowiem zakaz sprzedaży alkoholu...
W skrócie
Piwo Było na szczęście. Przecież to głównie z tego powodu na mecz dotarłem piechotą, bo wymajającym kilkukilometrowym marszu. Standardowo w plasticzku, w cenie 2 euro. Całkiem dobre i przyzwoite. Minus jedyny, że gdy zapadł zmrok i zrobiło się zimno, to już niestety tak nie smakowało, jak zaraz po wejściu na stadion. Marka Vilniaus Alus-polecam wszystkim wybierającym się do Wilna.
Jadło No właśnie, teraz nie pamiętam jak to się nazywało, ale by łatwiej sobie wyobrazić co to było przedstawiam zdjęcie poniżej. Pyszna przekąska do piwka, także za dwa euro. Było to coś na kształt smażonego na patelni chleba, z sola w kształcie takich większych frytek. Cudo po prostu! Ma to nawet jakąś swoją nazwę, ale niestety jej nie pamiętam. W każdym bądź razie, polecam każdej i każdemu!
Bilety A tu kolejna niespodzianka, bo wejściówka została zakupiona w dość rzadko spotykanej kasie mieszczącej się w samochodzie tuż koło bram stadionu. Kas stacjonarnych brak i tylko w takiej formie można nabyć bilet na mecz najlepszego litewskiego klubu. Szata graficzna „taka sobie”, ale z pewnością lepsza niż wydruk domowy przy zakupie biletu w sieci.
Gadżety Na stadionie i jego najbliższej okolicy niestety absolutnie nie było niczego w tym temacie, co absolutnie mnie rozczarowało. Żadnego sklepu klubowego, stoiska-po prostu niczego. Bardzo liczyłem na smycz, a nawet na cokolwiek, bo byłby to swoisty biały kruk w mojej kolekcji. Niestety, nie tym razem.
Doping A i owszem. Na stadionie było łącznie 700 kibiców, którzy jako całość byli dość niemrawi. Jednak za jedną z bramek siedzieli ultrasi Żalgirisu i coś tam starali się dopingować. Nie było ich za wielu, ale jakieś lekkie hałasy z siebie wydawali. Np takie jak „Zalgirisu, Zalgirisu, hej, hej”. I takie tam:)
ŻALGIRIS-UTENIS 2:1
64'Elivelto
86'MantasKuklys
81'DanielisRomanovskis
Komentarze